Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

i tak już gromadą szli razem do kościoła, wstępowali na chór, i przygrywali śpiewom kapłana. Byłato muzyka bardzo mierna; ale niewybredna publiczność cieszyła się nią i pyszniła, a cieszyli się i pysznili więcej jeszcze sami improwizowani artyści. Powrót z kościoła był pochodem tryumfalnym. Hoże panienki, niby stadka płochliwe lecz wdzięczne, biegły chodnikami ulic, a młodzi wirtuozi towarzyszyli im na wyścigi, dźwigając basetle swe, skrzypce, flety i klarnety. Ileto wtedy było śmiechów, półśmiechów, urywanych pogadanek, strzelistych spojrzeń, marzeń o miłości i przyszłości, snutych pod jasnem okiem pogodnie przyświecającego słońca! Wieczorami zbierano się znowu u Suszyca, grano tercety, kwartety, sola; rozmawiano o panienkach, śpiewano wyjątki z oper, i znowu marzono, marzono o pięknej, pomyślnej przyszłości.
Potem młodzi chłopcy pożenili się, a każdy wziął sobie jednę z tych pierzchliwych, lecz wdzięcznych panienek, które co niedziela biegnąc chodnikami ulic, dziękowały im za muzykę, która, jak powiadały, modlić się im dopomagała. Suszyc ożenił się także, ale żona jego nie była jedną z tych dziewcząt, którym towarzyszył z kościoła do domu, które miały chód wdzięczny i zgrabny, spojrzenie łagodne i figlarne, uśmiech nieśmiały, lecz serdeczny. Wybrał sobie ubogą pannę z zi-