bliższy i bezpośredni jego zwierzchnik, w miejscowym biurokratycznym języku zwany naczelnikiem stołu, nic wcale niewiedział o nim, a cieszył się tylko bardzo posiadaniem tak wybornej maszyny do kopjowania, jakiej nie posiadał żaden z jego kolegów.
Pan Walery był widocznie jednym z tych grzybów w ludzkiej postaci, których nieudolność i jakby wrodzona jakaś nijakość, przykuwa na wieki do jednego miejsca. Podobieństwo to z grzybem tem więcej było uderzającem, że twarz nawet pięćdziesięcioletniego kancelisty miała w sobie coś grzybowatego, coś co koniecznie przypominało mech uwiędły i rosnący śród niego gąbczasty grzyb. Byłato twarz mocno poznaczona ospą, pomarszczona w drobne gęste fałdy, i powleczona żółtością, jaką okryły ją zapewne siedmdziesiąt dwa tysiące godzin przepędzonych pomiędzy czterema ścianami biura przesiąkniętemi wilgocią. Twarz ta miała pewien wyraz znużenia, spracowania, oraz roztargnienia graniczącego czasem z bezprzytomnością. Oczy pana Walerego były okrągłe, i gdy nie patrzyły na papier i posuwające się po nim pióro — nadzwyczajnie ruchliwe. Źrenice jego niegdyś śnać błękitne lecz teraz spłowiałe, z nadzwyczajną szybkością biegały po białkach porzniętych czerwonemi skazami, zawsze ilekroć ktokolwiek przemówił doń znagła i niespodzianie; po kilku dopiero sekundach uspakajały się, a pan Walery z rodzajem uroczystej
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.