Walery tak był zajęty następującemi po o literami, że nie słyszał śmiechu swawolnych kolegów. — Panie Walery, — odezwał się ktoś inny, — powiedzcie, bądź łaskaw, jak się to stało, że będąc spokrewnionym z tak dostojną familją, siedzisz tu u nas w biurze? — Tym razem pan Walery podniósł głowę, powiódł wzrokiem po otaczających, i zapytał. — Czy znacie historję familji Rennepontów? A więc wiecie wszystko, — z powagą wyrzekł stary kancelista, biorąc się uroczyście do rysowania u dołu arkusza wspaniałego gzygzaka. — Czy cię Jezuici prześladują? — pytał jeszcze jeden z żartownisiów. — Nie — odpowiedział pan Walery rysując swój gzygzak i mrużąc lewe oko aby mu się lepiej przypatrzyć. — A któż jest twoim prześladowcą? — Pan Walery stawiał kropki nad wszystkiemi i jakie znajdowały się na całym arkuszu, i odpowiadał: — Metternich. — Na tę odpowiedź śmiech naturalnie zdwajał się. — Bój się Boga! wołano, wszakże on dawno w grobie, ten twój Metternich! — Ba! — mówił kancelista systematycznie układając całodzienną robotę, — teraz to się już wmieszał w to Bonaparte. — Nie było sposobu prowadzić dalej podobnej rozmowy; młodzi ludzie uśmiechając się lub litościwie kiwając głowami, pokazywali sobie na czoła, i przestawali żartować.
Rzecz była w tem, że pan Walery wszystko co mówił o swem wysokiem pochodzeniu, i prawach jakie mógłby rościć gdyby chciał, do wielce znakomitych
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.