wne ulice miasta, i szeroko otwartemi oczami przypatrywała się bogato ustrojonym paniom, przechodzącym i przejeżdżającym ulicą. Nie zazdrościła im sukien i strojów; ale gdy wracała do domu, stawała przed lusterkiem, rozpuszczała długie zwoje kasztanowatych włosów, i próbowała układać je w różny sposób. Byłto strój jej naturalny, którym chciała zastąpić stroje jakie zachwycały jej oko, a jakich posiadać nie mogła.
W kącie wązkiego ciasnego dziedzińca, na kawałku gruntu niepokrytego brukiem, naprzeciw okna pokoiku Monilki, znajdowała się stara grusza zduszona pomiędzy ścianami budynków, z pniem wykrzywionym i nadpróchniałym, z biednemi chorowitemi listkami, wiecznie opylonemi dolatującą do nich kurzawą ulic, lub nawpół zjedzonemi przez robactwo; biedna, smutna, spłowiała grusza, istny obraz rośliny chorej z braku światła, powietrza i przestrzeni. Ale Monilka lubiła to drzewo, bo bądź co bądź było ono zielonem; a ona tak lubiła zieloność, tak była spragnioną jej widoku, że po kilka minut nieraz stojąc w otwartem oknie bawialnego pokoiku, wpatrywała się w szczeliny przeciwległego parkanu, z za których wąziuchnym paskiem widniała zieleń nasadzonych poza nim warzyw i krzewów. Pomiędzy gałęźmi gruszy gnieździło się mnóstwo wróbli, Monilka lubiła i te wróble, bo też innych ptasząt nie widywała nigdy. Nie była ona nigdy
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.