na wsi, i nie posiadała najmniejszego kawałeczka ziemi, na którymby zasadzić mogła kilka kwiatków. Nie mogła nawet mieć kwiatów w doniczkach, bo więdły i usychały prędko w mieszkaniu, w którem mało było powietrza a jeszcze mniej słońca. Toteż bywały dnie, w których Monilka wyglądała sama jak kwiat pozbawiony powietrza i słońca. Niezdrowa jakaś bladość pokrywała ładną jej twarzyczkę, gasząc zwyczajną białość i przezroczystość jej cery; koralowe usta otwierały się nawpół, jakby im brakowało oddechu, a wielkie szafirowe oczy patrzyły tęskno... tęskno.. Wtedy Monilka wynosiła krzesełko na dziedziniec, stawiała je pod gruszą, i siadywała tam długo z robótką w ręku, słuchając szczebiotania wróbli, i podnosząc wysoko głowę, aby przypatrzyć się migotaniu na ścianach i dachach poblizkich kamienic czerwonawych promieni zachodzącego słońca.
Raz gdy tak siedziała, ojciec jej wracał z biura. — Mój ojcze! rzekła Monilka, jakbym ja chciała pójść gdzieś daleko, daleko, i popatrzeć na zachodzące słońce!
Pan Walery, który w drodze z biura do domu ułożył był sobie w głowie bardzo długi i wymowny list do sułtana Abdul Azisa, w którym przekonywał go o swych prawach do tytułu i dóbr książąt Rorenstaubów, a zarazem upraszał o wstawiennictwo do cesarza Franciszka Józefa, przywłaszczającego
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.