Monilka i Kazimierz postępowali przodem. Dziewczyna zrywała kwiaty pełnemi garściami, i podnosząc główkę do góry ścigała lot ptasząt spłoszonych jej krokami i podnoszących się wysoko, wysoko z pomiędzy gęstych traw w których miały gniazdka. Kazimierz pomagał jej dźwigać ogromne pęki bujnej koniczyny i dzikich astrów, i zwracał jej uwagę na najpiękniejsze z fruwających do koła ptasząt. Śmieli się i gwarzyli nieustannie; zdawało się jakoby oboje mieli u ramion skrzydła — tak krok ich był lekki, a twarze promieniejące i radosne. Byłato prześliczna młoda para. Wieśniacy w białych koszulach i z błyszczącemi kosami w szorstkich dłoniach, przerywali swoją robotę i wiedli za niemi wzrokiem; wielka pąsowa tarcza słoneczna staczała się zwolna z błękitnego widnokręgu, i słała im pod stopy przezroczyste szkarłatne kobierce.
Przechadzka trwała długo, ale w powrocie do domu, Kazimierz i Monilka nie śmieli się już i nie gwarzyli. Szli obok siebie zamyśleni oboje; ona różowa jak jutrzenka, on bledszym stał się jak wprzódy i miał błyskawicę w oku.
Przed drzwiami mieszkania p. Walerego młodzi ludzie chcieli pożegnać ojca i córkę, ale p. Walery wciągnął ich do pokoju. Wypijemy razem herbatę — rzekł.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.