Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

z ironją, i zaśmiał się półgłosem, przykrym jakimś i cierpkim śmiechem. Miałyżby one zwyciężyć teraźniejszość? I raz jeszcze spojrzał na zegarek. Kilka już tylko minut brakowało do szóstej. Zadzwonił na kamerdynera, a po chwili w kosztownem futrze zarzuconem na ramiona, w błyszczącym i na znak żałoby wązką przepaską z czarnej krepy otoczonym kapeluszu, wychodził na korytarz. Idąc kończył wkładanie jasnych rękawiczek. Krok jego jednostajny był i równy, postawa nacechowana pewnością siebie, twarz wypogodzona i poważna. Posługacze z głębokiem uszanowaniem usuwali się na bok przed J. W. panem ober-sekretarzem, w bramie rządca hotelu nisko uchylił przed nim czapki, szwajcar z poskokiem otworzył bramę, prowadzącą na ulicę. Jakaś młoda, ze średniej snać klassy pochodząca kobieta, w kapeluszu i salopie, a stojąc za szklannemi drzwiami mieszkania szwajcara, długo ścigała wzrokiem przechodzącego młodzieńca, a gdy oddalił się wymówiła pół głosem: „Jakiżto piękny mężczyzna!“ — „A jaka w nim powaga, jaki rozum i grzeczność! to prawdziwy wielki pan!“ — dorzucił z boku jeden ze starszych lokajów, i spojrzał na kamerdynera, który towarzyszył swemu panu aż na dół wschodów. Kamerdyner nic nie odpowiadał na te uwagi, ale dziwnie jakoś uśmiechał się pod bujnym wąsem.