Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/354

Ta strona została uwierzytelniona.

brzydkiej jego twarzy; szedł owszem zwolna, prawie spokojnie, a głowę pochylał tak, jakby nurtował ją głęboki jaki namysł. Od czasu do czasu uśmiechał się, jakby tajemniczą jakąś prowadząc rozmowę z pokrytemi błotem kamieniami po których stąpał. Tak przebył kilka ulic i uliczek, aż znalazł się w blizkości pustej kamienicy. Stanął, i przez chwilę rozglądał się wokoło. Księżyc bladawo przyświecał z za chmury, nigdzie nie słychać było szelestu niczyich kroków, chwiejne tylko cienie padające od gzemsów i parkanów przesuwały się po ścianach ubogich, rzadkich domostw. Rodryg wstąpił pośpiesznie na spróchniałe wschodki prowadzące do sklepiku zamkniętego zwykle w wieczornej porze, i zapukał do drzwi miarowo, widocznie w umówiony sposób. Drzwi otworzyły się natychmiast, a człowiek który je otworzył zamknął je zaraz i zaryglował; poczem nie witając się z przybyłym, usiadł w głębi za brudnym stołem, za którym we dnie jakaś kobieta z brzydką podejrzaną twarzą sprzedawała zwykle śledzie i łojówki, a na którym teraz obok palącej się żółtej świeczki, stała nadtłuczona butelka z wódką, i leżały rozrzucone, pomięte i zatłuszczone karty. Człowiekiem który zamknąwszy starannie drzwi usiadł przed tym stołem, był Sebastjan Rycz. Rodryg postąpił w głąb sklepiku.