ną, skierował się ku drzwiom sąsiedniej sali prowadzącej w głąb kancelarji. Krok jego był tak cichy, że nie wydawał najmniejszego prawie szmeru.
— Panie Suszyc! czy idziesz do sądowej? — zawołał za wychodzącym naczelnik stołu.
— Tak panie, odnoszę papiery — odszepnął zagadnięty, od progu już zwracając ku zwierzchnikowi twarz ze słodkawym, uniżonym uśmiechem.
Sala w której pod przywództwem prezesa zasiadali sędziowie, w biurokratycznym miejscowym języku zwała się sądową. Rodryg Suszyc z papierami pod ramieniem, z rękami w kieszeniach surduta, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zwolna po przez liczny szereg sal i tłumy siedządzych za stołami urzędników kroczył ku zamkniętym drzwiom sądowej. Jako pomocnik naczelnika stołu, miał on dnia tego obowiązek przedstawić sędziom kilka urzędowych aktów, sporządzonych w oddziale biura w którym pracował.
Tymczasem w pierwszej od wejścia sali, po kwadransie milczenia przerywanego skrzypieniem kilkunastu piór żwawo posuwających się po papierze, wesoła rozmowa rozpoczęła się na nowo. Pan naczelnik stołu pierwszy podniósł głowę spoglądając na p. Walerego, który pochylony nad stołem z nadzwyczajną uwagą przypatrywał się pisaniu Kazimierza, i rzekł z uśmiechem:
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/369
Ta strona została uwierzytelniona.