drzwiach przedpokoju, naczelnik stołu otarł pióro swe o kawałek sukna i spojrzał na zegar. — Zdaje się, rzekł, że posiedzenie dzisiejsze jest już skończonem. Panowie sędziowie rozchodzą się.
W istocie, zaledwie upłynęło parę minut, przez salę przeszli dwaj dygnitarze rozmawiając z sobą z cicha i kłaniając się urzędnikom na wszystkie strony; potem przeszedł znowu jeden i znowu dwaj. Jeden z kancelistów siedzący w pobliżu okna spojrzał przez szyby na dziedziniec, i zawołał. — Otóż i pan prezes z panem sekretarzem wychodzą z biura.
Pan prezes z panem sekretarzem mieli zwyczaj opuszczać biuro drzwiami wiodącemi na dziedziniec wprost z sądowej, i teraz właśnie wchodzili w bramę prowadzącą na ulicę.
Zegar wskazywał niespełna trzecią popołudniową. We wszystkich salach powstał ruch do odwrotu. Urzędnicy składali papiery, zasuwali i zamykali na klucz szuflady, opuszczali swe miejsca, prostowali się, poziewali, podawali sobie wzajem ręce, zbierali się w gromadki, lub pojedyńczo śpiesznym krokiem opuszczali biuro. Każdemu pilno było do domu, rodziny, obiadu.
Pan Walery pochylił się ku przyszłemu zięciowi. — Naczelniku, — szepnął — możeby dobrze było, gdybyś poszedł oznajmić Monilce że będziemy dziś mieli gości.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/374
Ta strona została uwierzytelniona.