Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/429

Ta strona została uwierzytelniona.

po chwili wnosząc do kuchni jakąś komodę czy jakiś stolik, zaczynał znowu:
— Nie pojmuję dla czego pani... — Monilka nie pozwalała mu kończyć. — Już też nie wątpisz pan, że chciałabym aby Salunia dziś tu była. — Wątpię! — odpowiadał markotnie młody człowiek. Monilka gniewała się. — Ona zaproszona do M.! — wołała dzwoniąc szklankami, które wycierała z pyłu. Matka jej nie pozwoliłaby opuścić wieczoru u M. — Sylwester odchodził, lecz po chwili wracał i znowu zaczynał. — Otożto przyjaźń kobieca! nibyto pani kochasz pannę Salomeję, a nie zaprosiłaś jej... Lepiej było nie prosić tych K., obeszlibyśmy się bez nich wybornie. — Koniec końców, Monilka i Kazimierz zaczęli serdecznie śmiać się z sercowego zafrasowania biednego Sylwestra. — Tak, tak, — mówił ten ostatni, — śmiejcie się! dobrze wam że widujecie się codzień! Syty głodnemu nie wierzy.
I teraz także, kiedy zebrane już grono gości gwarzyło i tańczyło, Sylwester choć tańczył z innemi, nie należał wcale do gwarnych rozmów. Jużto w ogólności znać było po nim, że wiele mówić nie lubił. Tancerz też nie był z niego osobliwy. W polce przeszkadzały mu zadługie ręce, w kadrylu zadługie nogi. Nie był on też bardzo do smaku pannom Z. które tańczyły z nim wprawdzie ale od niechcenia, daleko baczniejszą zwracając uwagę na pp. I-