— I młodsze dziecko moje umarło także, mruknął Rycz takim tonem, jakby śmierć swego dziecka wyrzucał hrabiemu..
— Wiem o tem, wiem, powtórzył hrabia, dwa czy trzy tygodnie temu, nieprawdaż?
— Mniejsza o tygodnie, panie hrabio! tacy biedacy i nędzarze jak ja, nie mają potrzeby liczyć dni i tygodni. Pan to co innego! panu każdy dzień przynosi smaczny obiad, a każdy tydzień sto dukatów dochodu....
— Ryczu! Ryczu! żałośnie zawołał hrabia, — znowu te złe uczucia w tobie zawiści i pożądliwości...
— Znowu i zawsze, ale to już nic wcale pana hrabiego obchodzić nie powinno. Dziękuję panu hrabiemu za opiekę, która jednak nie uczyniła mię szczęśliwym, i za wszystkie dary, które jednak nie przeszkodziły żonie mojej i dziecku umrzeć z nędzy. Nic mię już teraz nie przywiązuje do przeklętego tego miasta, dziś wyjeżdżam ztąd.
Hrabia milczał i nie spuczał oczu z twarzy Rycza. W łagodnych, zamyślonych źrenicach jego mignęło parę razy coś nakształt gniewu; wnet jednak przelotne błyski te zastąpił wyraz smutku.
— Lękam się, bardzo się lękam Ryczu, żebyś nie był jednym z tych ludzi, których niczem uleczyć nie można...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/455
Ta strona została uwierzytelniona.