— Niech pan hrabia niczego się nie lęka, przerwał Rycz. Ale hrabia nie dał mu skończyć; powstał z twarzą smutną, lecz zarazem i surową.
— Żona twoja i dziecko nie powinny były umrzeć z nędzy, Ryczu; dawałem ci tyle, że mogłeś w dostatku utrzymać twą rodzinę. Myślałem, miałem nadzieję, że stopniowo zdołam wykrzesać w tobie iskrę jakiego dobrego uczucia. Nie jesteś głupcem Ryczu, nie jesteś nawet całkiem pozbawionym oświaty; sądziłem, że i w sercu twem jest choćby jedna strona nietknięta zepsuciem. Dlatego starałem się dopomódz ci w odnalezieniu samego siebie; bo całą duszą przyznaję słuszność tej pięknej zasadzie ewangelji, że jeden człowiek zwrócony z manowców na dobrą drogę, tak samo miłym powinien być każdemu szczerze miłującemu swych bliźnich, jak tysiąc innych, którzy nie błądzili nigdy. Widzę jednak, z żalem widzę, że usiłowania moje były daremne; zawiodłem się na tobie Ryczu.
Umilkł hrabia, i oczami które zapaliły się w tej chwili gorącem światłem, patrzył prosto w twarz stojącego przed nim człowieka. Nieufne, posępnie gorejące, a w tej chwili szyderskie spojrzenie Rycza, zuchwale mierzyło się parę sekund z tym wzrokiem szlachetnym, pełnym zacnego żalu i wyrzutu. Po chwili jednak źrenice jego poczęły drżeć i migotać; czarne jak przepaść oczy Rycza opadły
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/456
Ta strona została uwierzytelniona.