Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/470

Ta strona została uwierzytelniona.

nadeszła pora, w której wedle codziennego zwyczaju udać się miał do sąsiedniej willi.
W godzinę, potem w małym, podobnym do wywatowanego i atłasem wyłożonego pudełeczka, saloniku pani Ewy Dembielińskiej, znajdowało się trzy osoby. Pani domu w powłóczystej, miękko falującej szacie, siedziała przy stoliku, na którym rozpościerał barwiste pióra mozajkowy ptak rajski; głowa jej wdzięcznie pochyloną była pod błękitnawem światłem lampy, a drobne dłonie wyglądające jak dwa przezroczyste płatki śniegowe, trzymały leciuchną robótkę, złożoną z kanwy delikatnej jak sieć pajęcza, połyskującej peli i drobniuchnych perełek. Pelą wyszywała jakieś wątłe, bledziuchne różyczki, z perełek tworzyła grona niezapominajek, a wszystko to wywijało się z pod jej palców wianuszkiem wdzięcznym i symetrycznym, lecz tak subtelnym i wątłym, że zdawało się iż najlżejszy z powiewów wnikających do pokoju przez otwarte okno, zdmuchnie wnet z kanapy te sztuczne twory, przemieniając je w chmurkę różnokolorowego pyłku. Robota tej pani była jak ona sama wdzięczną, miluchną, miękką i połyskującą, lecz wątłą, rozwiewną i... bezużyteczną. W robocie jak i w robotnicy dużo było sztuki a mało życia.
Przy drugiej lampie umieszczonej w pobliżu otwartego okna, z łokciami opartemi o marmurową płytę niewielkiego stoliczka, ze świeżemi policzka-