Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/503

Ta strona została uwierzytelniona.

było posiadać wyobraźnię zakochanych, aby siedząc śród tego ciasnego, brukwanego dziedzińczyka, ostawionego dokoła na wpół spróchniałemi budowami, widzieć i podziwiać coś podobnego do zjawisk natury. A jednak oni widzieli je tam i podziwiali. Tarcza słoneczna zakryta była całkiem przed nimi, ale promienie jej mieniące się blaskami złota i purpury, królewską oponę zarzucały na dachy i ściany domóstw, ognistemi błyskawicami odbijały się w drobnych szybach okienek. Nieba było tam mało, ale jakże było ono pięknem! owiewała je zlekka biaława mgła poranku, a po niej tu i owdzie płynęły wstęgi różowe lub strzały złociste, ostrzem zwrócone ku błękitom, ku którym po przez mgłę przedrzeć się chciały. Stara, biedna grusza, rosnąca jak kaleka w kącie dziedzińca, nie wydawała się w tej chwili ani starą, ani biedną, ani kaleką; liście jej były złote, i drżały jakby rozkosznym przejęte dreszczem. Rój ptaków w gałęziach trzepotał skrzydłami i świergotał; były to tylko wróble, proste szare wróble — ale czarodziejka jutrzenka pomalowała im skrzydła na różowo, i wyglądały niby zamorskie kolibry. Kamienie nawet tworzące bruk dziedzińca błyszczały i iskrzyły się; błyszczała nawet dla przewietrzenia się na płocie rozwieszona wilczura pana Walerego, a w puszystem jej posłaniu na wpół utopiony popielaty Burek, mył się zwolna, i od