Mówiła to tym tonem krótkim, suchym, który nie dozwala nowych próźb ani pytań. Zarazem postąpiła naprzód śpieszniejszym nieco jak wprzódy krokiem. Możnaby rzec, że jakaś obawa lub odraza dodawała jej siły. Ale blady, szczupły człowieczek dotrzymał jej kroku, zrównał się z nią znowu, i rzekł z wymówką, w której czuć było gniew tłumiony, i żal ostry jakiś lecz prawdziwy.
— Panno Moniko! za co pani gniewasz się na mnie? — jestże w tem co złego, żem przypadkiem panią napotkał?
— Spotykam pana zbyt często, — żywo odparła młoda kobieta, — spotkałam pana zawczoraj, wczoraj, dziś.... Po co to wszystko? ja nikogo spotykać ani widzieć nie chcę....
— Zawsze ta sama, — stłumionym głosem zawołał mężczyzna, — twarda jak kamień i nieugięta....
Monilka zwróciła ku niemu twarz, która w istocie miała białość i niewzruszoność marmuru.
— Nie, — rzekła, — nie jestem tą samą.... byłam ufna i czuła, teraz nikomu nie ufam i czuję, że ludzie ciężko umieją krzywdzić niewinnych. Chciałabym nikogo na świecie nie widzieć prócz tych, którym służę, bo tych już koniecznie widzieć muszę.... Nikogo więcej.
Mężczyzna pochylił głowę, jakby zwalczony tym uporem śmiertelnie zranionego serca, które jednak posiąść usiłował.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/576
Ta strona została uwierzytelniona.