Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.
—   94   —

daleko za nią i mąciło jej dni czarem wspomnień i goryczą wyrzutów, stanęło teraz przed tą kobietą, niby tłum mar powstałych z mogiły na wezwanie tego głosu, który energiczny choć stłumiony, drżący trochę pomimo przedziwnej swobody i czystości brzmienia, ozwał się teraz w przyległej komnacie. Ewa wyprostowała się, ocy jej pałały, pierś przyciśnięta trzęsącą się dłonią, oddychała z trudnością. Otworzyła usta i przez chwilę nie mogła nic wymówić. A głos, ów głos tak czarowny i straszny zarazem dla niej, zbliżał się coraz, dźwięczał już tuż, tuż za jej progiem.
— Panie hrabio — mówił Dembieliński stojąc o parę kroków za drzwiami salonu Ewy — lubo miałem kiedyś przyjemność znać zblizka żonę pańską, nie ośmielam się przekroczyć jej progu bez pozwolenia. Lata niewidzenia się dzielą nas, a piękne panie rzadko chowają pamięć o dawnych znajomych.
— Krystyno — wymówiła Ewa, zbliżając się ku drzwiom krokiem, który nagle stał się pewny i silny — proś tu... pana Dembielińskiego!
Dziewczyna otworzyła drzwi na oścież, i z uprzejmym uśmiechem rzekła do przychodzących: — Matka moja prosi panów abyście wejść chcieli.
Dembieliński stanął na progu, w całej piękności swej wyniosłej, kształtnej, prawdziwie męzkiej postaci. Różowe światła szerokiemi pasami błądzące