życie spotykała Ewa uśmiechem, a łzy płynęły z pod powiek jej ciągle, i powoli.
Noc miała się ku końcowi, kiedy ta tak dziwnie płacząca i zarazem uśmiechająca się kobieta wyprostowała się na owem miękkiem siedzeniu. Usiadła, ogarnęła włosy ze zroszonej twarzy, powolnym ruchem splotła ręce, i podniosła je w górę.
— Jak prędko, jak prędko wysłuchałeś mię, Boże — szepnęła zwracając oczy ku wpół otwartym drzwiom kaplicy, przez które wymykało się światło blado gorejącej u ołtarza lampy; wczoraj jeszcze prosiłam cię o boleść, o rozpacz, ale i o uczucie i o życie! Teraz czuję że żyję...
Położyła dłoń na sercu, uśmiechnęła się znowu, i dodała: — Tyś wskrzesił mię, Anatolu!
Pozostała tak chwilę nieruchoma, z imieniem kochanka młodości swej na ustach; ale po chwili twarz jej zmieniona nagle opadła na splecione dłonie.
— O jakże ja kocham go! jakże ja kocham go jeszcze! — zawołała z głębi piersi, która podniosła się kilku gwałtownemi łkaniami. — Jutro zobaczę go — wymówiła po chwili — jutro, pojutrze i przez wiele dni, codzień...
I znowu uśmiechnęła się.