Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.
—   120   —

Wszystko to dowodziło że człowiek, który tu noc przepędził, zażył snu mało albo i nic wcale. Snać odpoczynek któremu poświęcić zamierzał kilka miesięcy, był dla niego względny; zmniejszył miarę pracy, ale jej całkiem nie wykluczył, bo na papierze nie oschły jeszcze ślady pióra, które nakreśliło na nim mnogie szeregi wyrazów, a mappa poznaczona była na marginesach kreskami i uwagami, oznaczającemi że właściciel jej studjował pilnie miejsce przyszłego swego pobytu. Może to życie rozdzielone między roztargnienia wielkiego świata a ważne czynności i sprawy, nazwyczaiło go do pracy nocnej, czyniąc mu ją, jak często bywa w pewnych warunkach, niemal niezbędną; może też nawykłemu do wrzawy olbrzymich grodów, cisza panująca tu dokoła sen odbierała, jak innym odbiera go gwar i wrzawa? Teraz stanął u okna i przypatrywał się powolnemu świtaniu dnia zimowego, z zajęciem, jakie natura zwykła widokami swemi obudzać w ludziach mało ją znających, albo zespolonych z nią wielką dla niej miłością.
Koniec nocy był burzliwy; przez parę godzin poprzedzających poranek, wichry szalejące na świecie uderzały o ściany zamku z hukiem i jękliwym poświstem, z oddalonych borów dochodził trzask łamiących się dębów i sosen, a w parku i ogrodach gałęzie drzew odrywane od konarów ze stukiem i chrzęstem spadały na ziemię, zdającą