Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.
—   122   —

i popielate obłoki poczęły rozdzierać się w szmaty i rozpływać w różne kierunki; mroźne tchnienie zcięło biały puch na drzewach i krzakach w szron twardy i brylantowy, sople lodowe zwiesiły się z gałęzi drzew, djamentowemi wieńcami koronując szczyty domostw. W powietrzu nastała wielka cisza, a w górze na oczyszczonym z chmur bladym błękicie, świeciło czyste, jasne, smętne słońce zimowego poranka.
W tej samej chwili na dole dało się słyszeć lekkie stuknięcie drzwi wchodowych, i z pod sklepionego zamkowego podjazdu wybiegły raczej niż wyszły na usłany śniegiem dziedziniec dwie kobiety. Kiedy skręcały na drogę wiodącą ku bramie, Dembieliński spostrzegł zróżowiony od świeżości poranka łagodny profil Krystyny; towarzyszką jej była młoda też i ładna dziewczyna, o smukłych delikatnych kształtach, z płowemi, lnianego prawie koloru włosami, wymykającemi się ze wszech stron z pod małego kapturka. Obie mały na sobie krótkie, do zimowej przechadzki zastosowane ubranie; futrzane obuwie okrywało drobne ich stopy, lekkie obcisłe futra wdzięcznie odznaczały młode i kształtne ich kibicie. Spojrzenie Dembielińskiego pomknęło za różowym profilem Krystyny, objętym złotawą ramą zdobiących kapturek soboli. — Dokądże tak rano? — rzekł zcicha do siebie, a twarz jego zadumana przed chwilą, rozpromieniła się miłem wi-