Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.
—   124   —

czał ich z oka, jednak nie widać było aby je gonił. Niepośpieszny krok jego, ale zato równy, szeroki i pewny w porównaniu z drobnym lubo dość szybkim krokiem kobiet, pozwoliłby mu zrównać się z niemi a nawet je prześcignąć, gdyby był chciał tego. Ale nie chciał, a szedł rozglądając się do koła, jak człowiek którego otoczyły nieznane lub dawno zapomniane widoki. Twarz jego była poważna i zamyślona; chwilami tylko, gdy zwracał spojrzenie na idące przodem kobiety, malowała się na niej lekka ciekawość.
Kobiety szły nie oglądając się, i wkrótce znalazły się u wejścia do lasu. Wtedy dążący w ich ślady mężczyzna przyśpieszył kroku, jakby obawiał się stracić je z oczu. Po chwili wszyscy troje znajdowali się na dość szerokiej drodze, przerzynającej las gęsty i wyniosły, a w kilka jeszcze minut, oczom Dembielińskiego, który pozostał zawsze w pewnej od kobiet odległości, przedstawił się bardzo wdzięczny zimowy krajobraz. Jakkolwiek wdzięczny a nawet dość niepospolity, krajobraz ten przywołał na twarz mężczyzny wcale inny wyraz, niż ten z jakim przypatrywał się czarodziejskim zmianom poranka, a potem witał miłe zjawisko pojawiające się na dziedzińcu w postaci Krystyny. Uśmiechnął się wprawdzie znowu, ale tym razem z pewną ironją. — Chatka w lesie! — wymówił z ci-