Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
—   136   —

Rzekłszy to, zrobiła ręką i głową przyjazny znak pożegnania, i szybkim krokiem wbiegła na ganek domu. Dembieliński poszedł dalej tą drogą szeroką, to kręto sunącą pomiędzy ubrylantowanemi ścianami lasu, to ciągnącą się w prostej linji na wzór alei o rzeźbionych z alabastru sklepieniach, a tak długą, że zdawała się nieskończoną, chociaż w odległej perspektywie niby świetliste wrota widniało niebo błękitne, z przeciągającemi po niem szmatami białych i szarych obłoków. Przez kilka minut Dembieliński zachował na ustach żartobliwy uśmiech z jakim pożegnał Krystynę; ale powoli twarz jego zmieniała się, z żartobliwej stawała się zamyśloną, z niedbałej surową. Brwi panujące nad chłodnemi oczami ściągnęły się w energiczne łuki, oczy wpatrzone w ziemię błysnęły ostrym, ponurym prawie połyskiem. Człowiek ten wcale inaczej wyglądał w samotności niż między ludźmi. Znać w nim było myśl pracującą nad zwaleniem z siebie ciężaru do zwalenia niepodobnego; znać było w nim gorzkie jakieś niezadowolenie, szyderstwem nawet nie dające się odegnać. Szedł zwolna w zamyśleniu, krokiem mniej dumnym i niedbałym jak zwykle, a nawpół spuszczone powieki, nieujęty wyraz zmęczenia rzucały na twarz jego młodą, i nie noszącą na sobie najmniejszego śladu tego niszczącego użycia, tych niezdrowych nałogów, które podkupują zdrowie i siły fizyczne. Fizycznie