Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.
—   137   —

był on zdrów zupełnie; młodość jego, której snać nie terał w ladajakich uciechach, nie tarzał w pyle rozkładających szałów, doszła właśnie do najpiękniejszej pełni mocy i piękności męzkiej; ale we wnętrzu jego znajdowała się widocznie jakaś głęboka rana moralna, nurtowała go wskróś jakaś choroba niezadowolonego umysłu, buntującego się serca, a kto wie? może i od czasu do czasu budzącego się sumienia.
Szedł długo i zaszedł daleko, opuścił szeroką drogę, i wstąpił na wązką ścieżynę przedzierającą się przez powikłane uploty leśnej gęstwiny. Las dębowy i klonowy zmienił się na bór, w którym grube i niebotyczne prawie jodły i sosny stały przybrane w bieli, niby olbrzymy stróżujące w krainie ciszy i samotności. Spodem rosły tam w innej porze gęste paprocie, a puszyste mchy słały się u podnóża zozłożystych jodeł; ale teraz wszystko to zasypane śniegiem, przedstawiało powierzchnię ułożoną we wzgórza i doliny, ozdobioną takim bogactwem kształtów, że snycerz stanąłby tu w podziwie i radości, wielbiąc mistrzynię naturę, i z arcydzieł jej wyczytując dla siebie czarodziejskie zgłoski piękności. Panowało tu milczenie głębokie, uroczyste; od czasu do czasu tylko szeleścił w oddali powiew mroźnego wiatru, szara chmura przemknęła górą, albo w dole szerokie skrzydła rozpiął z głuchym szelestem wielki ptak czarny.