Dembieliński podniósł głowę, i za pomocą rąk torował sobie drogę pomiędzy gałęziami krzyżującemi się co chwila nad wązką ścieżką, okrytemi lodowym szronem, z którego biała mgła osypywała mu twarz i ramiona. Idąc rozglądał się dokoła, zapuszczał spojrzenia w najdalszą głębię boru, kędy zmrok walczył ze światłem, to niknąc przed niem, to zwyciężając je z kolei. Uchem zdawał się podchwytywać szelesty wiatrów muskających podnóża jodeł, i ptaków rozpinających skrzydła swe na ich konarach. Szelesty te były rzadkie, ale nagle pośród głuchego milczenia rozległ się w oddali szmer wcale inny. Było to jakby powolne i ostrożne sunięcie się po ziemi ciężkiego jakiegoś ciała; gałęzie jodeł i zmarzłe paprocie łamały się z chrzęstem, wyraźnie pod ludzką czy zwierzęcą stopą. Dembieliński stanął i nasłuchiwał. Szmer zbliżał się. Nasłuchujący nie uczynił ani jednego kroku dalej, tylko skrzyżował ręce na piersi, i z uśmiechem wymówił do siebie. — Czy ulubieniec i ambasador najjaśniejszego pana mego i monarchy, zginąć tu ma w gardzieli jakiego wilka lub niedźwiedzia? O! — szepnął znowu po chwili — nie jestto ani wilk ani niedźwiedź, ale zwierzę niebezpieczniejsze jeszcze, bo człowiek! Czyżby las hrabiego miał być siedliskiem Rinaldich, zastawiających sidła na miłośników natury?
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —