Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.
—   139   —

W istocie między białą splątaną gęstwiną zaszarzały formy człowieka; po chwili można było rozpoznać grube, wielkie, podarte obuwie, sunące raczej niż stąpające, i zatrzymujące pełzający swój pochód za każdym silniejszym chrzęstem łamiącej się pod ich naciskiem suchej gałęzi, albo uginającej się warstwy zmarzłego śniegu. Mężczyznato był wysoki, barczysty, odziany sukienną siermięgą; torował sobie drogę za pomocą rąk wielkich, czerwonych i nabrzmiałych, których palce giętkie jednak i zwinne pomimo nabrzmiałości, dziwnie zręcznie i pocichu rozgarniały kolczate gałęzie, a łokcie tuliły się do żeber, jak zwykle bywa u ludzi będących pod wpływem obawy. Dembieliński rozpoznawał wyraźnie wszystkie kształty tego człowieka, ale nie widział jeszcze jego głowy; była ona zapewne wtuloną w ramiona, i prostopadle podaną naprzód, co czyniło ją niewidzialną. Nagle, postać ta ukryła się za grubym pniem jodły, a wychyliła się głowa i twarz idącego. Głowa okryta była starą, dziurawą czapką, a twarz całkiem prawie zarosła gęstemi, ognistego koloru włosami, śród których paliła się para oczu czarnych i błyszczących jak żuzle. Oczy te szybkiem, czujnem wejrzeniem obiegały całą widzialną przestrzeń, aż nagle zamigotały niewymownym przestrachem; tam bowiem kędy spodzie-