wały się ujrzeć pustkę i dziką samotność, zobaczyły w spokojnej postawie stojącego człowieka.
Dembieliński stał nieruchomy, plecami oparty o pień starego drzewa, z małą w ręku gałązką jodłową, podniesioną z ziemi; postawa jego była spokojna i niedbała. Oczy wytwornego mężczyzny i leśnego włóczęgi spotkały się, i badały się przez chwilę. Pierwsze baczne były, ale zarazem dumne i nieco drwiące; w drugich zamigotał strach, a potem zagorzała głucha wściekłość. Przez kilka sekund mogło się zdawać że barczysty włóczęga, trzymający wielki kij okuty żelazem, rzuci się jak rozwścieczone strachem i głosem zwierzę na bezbronnego człowieka. Dembieliński widział to, ale nie uczynił najmniejszego poruszenia, nie pochylił się nawet, aby ku obronie swej podnieść z ziemi którąkolwiek z tych grubych, mocnych gałęzi, które tam leżały w wielkiej obfitości, ze szczytów drzew strącone wiatrem; zdawało się, że byłoby mu w tej chwili niepodobnem pochylić głowę. Podniósł ją owszem nieco wyżej, wargi jego nabiegłe żywą purpurą roztworzyły się lekkim, drwiącym uśmiechem; bawił się wciąż gałązką jodłową strząsając z niej drobne pyłki szronu, a tylko po rozdęciu się jego nozdrzy i blasku spojrzenia zatapiającego się w ponurych oczach włóczęgi, znać było, że czuł niebezpieczeństwo w jakiem zostawał, i że zamiast bojaźni, wzbudzało w nim ono pewną rozkosz du-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —