Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
—   143   —

chmurzącego się nieba, widniała szeroka szyba zamarzłego jeziora, jak szkło gładka i połyskująca. Dembieliński stał i patrzył; po ustach jego wił się uśmiech w pół żartobliwy, wpół zachwycony. — Zbłądziłem! — rzekł do siebie, — pani natura życzy dziś sobie widocznie mnie jak najdłużej za towarzysza.
W tej chwili silny wiatr zerwał się z nad jeziora, z przeraźliwym świstem obił się o wzgórza, i całą siłą pędu uderzył w ścianę lasu, na skraju którego stał Dembieliński. Mężczyzna staranniej otulił się futrem. — Całuj mię zimna pani! — wymówił podnosząc głowę, — całuj mię piękna pani! rzadko się widujemy.
Zimna pani wywierała na niego czarodziejskie swe uroki; blada twarz jego zarumieniła się pod mrożącym podmuchem jej pocałunków, w chłodnych źrenicach igrały blaski, niby odbicia olśniewających świateł, rozsianych w przestworzu.
— Lasy i góry, — szepnął po chwili Dembieliński — istna pustynia!
— Puścił wzrok po wysokich szczytach, i dodał nagle. — A gdybyto wstąpić na tę najwyższą!.. mógłbym potem powiedzieć sobie, żem raz w życiu głową dotknął obłoków.
Wstępować na najwyższe szczyty było snać jego namiętnością, bo przez kilka minut uparcie patrzył na szczyt najwyższej góry, na którym wzrastało