Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.
—   144   —

kilka ciemnych, samotnych świerków. — No! — rzekł, — dziś dzień poświęcony awanturom. Puszczajmy się pod obłoki!
W kwadrans potem ktoś stojący pod lasem mógłby go widzieć wstępującego na najwyższą z gór, zębiastym szlakiem podpierających kraniec firmamentu. Nie było to ladajakie zadanie. Góra miała stok stromy, łożyskami strumieni poryty gdzie niegdzie, łamiący się w ostrokanciaste garby i głębokie rozpadliny. Garby oblepione były grubą warstwą usuwającego się z pod stóp śniegu; w rozpadlinach nagromadzona woda zcięta mrozem, przedstawiała powierzchnię szklistą, ślizką. Dla mieszkańca miasta nieprzywykłego do podobnych trudów, pochód ten był mozolny i niebezpieczny; ale Dembieliński miał dosyć sił do przeniesienia trudu, a niebezpieczeństwo miało dlań wyraźnie pewien tajemniczy i nieokreślony powab. Pierś jego oddychała ciężko, ale nogi stąpały mocno; kilka razy zatrzymywał się na chwilę dla nabrania powietrza, i szedł znowu dalej, z głuchym uporem i zaciętością w wyrazie twarzy, z nieokreśloną jakąś namiętnością w połysku oczów. Widząc go tak idącego, możnaby rzec, że wstępował na tę górę tak samo jak szedł w życie: zawzięcie, uparcie, namiętnie i pysznie. Nie chciał znać przeszkód, niedbał o niebezpieczeństwa; zapragnął stanąć pod obłokami, i z podniesionem bladem czołem, pewne