Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.
—   147   —

życiem, powinni uczyć się jej naprzód z oblicza zimy.
Dembieliński stał na szczycie góry oparty ramieniem o świerk, i wodził wzrokiem po świetnej panoramie rozłożonej pod jego stopami. Lasy, wzgórza, kręte szlaki wąwozów, szkliste powierzchnie wód zamarzłych, kilka wiosek w głębiach dolin i podnoszące się z nad nich dymy, Doliniecki dwór czołami baszt panujący nad lasami — byłyto szczegóły widoku, pełne bogatej rozmaitości, ale zharmonizowane przedziwnie w rozległy, majestatyczny obraz. Po mroźnym poranku południe nadeszło łagodne; odwilż zawisła w powietrzu. Wiatry lecące z zachodu gnały przed sobą gromady białych i szarych obłoków, które zakryły błękit nieba i słońce, a ziemię orzuciły tym niepewnym odcieniem światłości, która nie jest ani dniem ani zmrokiem, ale posiada widnią dnia i tajemniczość zmroku. Na ziemi i drzewach pogasły brylantowe iskry, górą sunęły coraz gęstsze gromady chmur to chyżych i poszarpanych w drobne szmaty, to ciężkich i nabrzmiałych; z dolin zrywały się ogromne stada ptaków, zawisały nad szklaną szybą jeziora, i z gwarliwem krakaniem, któremu wtórowały chóry szumiących w przestworzu wiatrów, osiadały na stokach gór, aby zerwać się znowu i wznosić się ku ich szczytom. Dembielińskiemu wydało się raz, jakoby jedna z chmur przeleciała tuż nad jego głową,