Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.
—   170   —

Dembieliński nie patrzył na nią; przy ostatnich słowach spuścił powieki, których powolne i ciężkie opadanie orzucało zwykle rysy jego wyrazem zmęczenia, dziwnie odbijającem od czerstwości twarzy i męzkiej, dumnej postawy. Milczeli chwilę; Dembieliński podniósł wzrok pierwszy, i zaczął znowu:
— Ogarnęła mię zachcianka głową dotknąć obłoków, wdarłem się na szczyt wysokiej góry; zdawało mi się, że w istocie szary obłok przeleciał mi tuż nad czołem, a kruk musnął mi twarz czarnem, twardem skrzydłem. Nie spodziewałem się wcale, aby podobne zbliżenie się do chmur i kruków, posiadać mogło jakikolwiek powab.
Zatrzymał się znowu. Żartobliwy uśmiech sprzeczał się w twarzy jego z zadumą okrywającą czoło, i silnym blaskiem oczu.
Po chwili milczenia mówił dalej:
— Stojąc na wierzchołku góry, widziałem coś więcej jeszcze niż chmury i kruki. Na krańcu horyzontu spostrzegłem szary punkt, wystający na białem tle nieba i lasów. Poznałem w nim Demblin, starożytne gniazdo rodziny Dembielińskich. Patrzałem na nie przez całe dziesięć minut, poczem przestałem patrzeć, bo.... oczy mię zabolały od zbytniego natężenia nerwu optycznego, i sześciu muskułów rządzących ruchami oka....
Krystyna milczała ciągle; Dembieliński patrzył chwilę na twarz jej, jaśniejącą wśród zmroku nie-