Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
—   184   —

dziecinnych śmiechów; przerywały go tylko od chwili do chwili głośne pocałunki składane przez nią na rumianych policzkach skaczącego na jej kolanach malca. Za każdym z tych pocałunków siedząca poniżej dziewczynka zrywała się ze stołeczka na którym siedziała, i wspinając się na palce wołała. — I mnie mamo! i mnie także! Wtedy i poważny jeździec podnosił głowę i wołał. — A mnie?
— Przyjedź do mnie, to cię pocałuję! — odpowiadała matka. Jeździec pokręcał korbą, wołał: wio!, i jechał ku matce; podróż trwała zwykle krótko, a jeździec otrzymawszy żądany pocałunek, puszczał się galopem wkoło pokoju, ku wielkiej radości dwojga innych dzieci, które zapominały śmiechu i swawoli, a zachwyconemi oczami patrzyły na te cuda zręczności i waleczności braciszka. — Dokąd jedziesz? Kaziu! — wołała dziewczynka. — Do Paryża! — odpowiedział chłopiec.
— A teraz? — pytała matka w czasie, gdy syn puszczał się na powtórną ekskursję. — Teraz... sam nie wiem! Wiadomości jego jeograficzne były widocznie bardzo ograniczone. — Może pojedziesz do dziadunia? podpowiadała matka.
— Dobrze! dobrze! do dziadunia! — wołał chłopiec. — Do dziadunia! — powtarzało dwoje innych dzieci klaszcząc w dłonie, i podskakując jakby i one jechały także. Jeździec puszczał się na swym wierzchowcu z nadzwyczajną szybkością, i stawał