Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
—   188   —

pokoju wpadł mały Kazio, i z wielkim impetem rzucając się ku niej, porwał ją za szyję i zamknął usta głośnym pocałunkiem.
— Kaziu, Kaziu! — rzekła młoda matka, śmiejąc się z radości tonem lekkiego wyrzutu — czyż nie widzisz że mamy gościa? — Dzieci — mówiła zwracając się do Dembielińskiego — potrzebują śmiechu i pieszczot jak kwiaty słońca i rosy. Ile razy zdarza mi się widzieć drobne istoty skrępowane i zlodowaciałe zimnem obejściem się z niemi rodziców, tak mi ich żal, że ledwie nie płaczę; bo pewną jestem, że niekochane, nie będą mogły potem same kochać.
Dembieliński z coraz większą przyjemnością patrzał na młodą matkę. — Widząc panią w jej otoczeniu — rzekł — można nabrać pewności, że będąc dzieckiem miałaś pani podostatkiem tego słońca i tej rosy, o których mówisz.
Słowa te wzwołały nagłą zmianę w twarzy młodej kobiety; malinowe jej usta przestały uśmiechać się, figlarne dołki zniknęły z policzków. Spuściła głowę i dotknęła skronią złotej główki usypiająceego przy jej piersi dziecięcia. Możnaby rzec, że chciała ukryć przed gościem wzruszenie jakieś, sprawione jego słowami.
— Pani masz liczną rodzinę? — zapytał gość, którego uwagi nie uniknęła zapewne zmiana zaszła w twarzy i postaci młodej kobiety.