Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.
—   215   —

parę kroków, i stanął w cieniu. Oczy jego z dziwnym wyrazem wpatrzyły się w twarz przybyłego, aż po chwili czoło opadło na rękę opartą o gzems komina, a wargi zadrżały lekko. — Suszyc! — szepnął cicho, ale tak gwałtownie, jakby żadna siła woli powstrzymać w nim nie mogła tego ledwie dosłyszalnego szeptu: — A więc ta pani jest jego córką! Dziwny traf!...
Nikt nie usłyszał tego szeptu, ani dostrzegł ciemnego rumieńca, który szybką falą przepłynął po czole Dembielińskiego tak dumnie zwykle podniesionem, a w tej chwili tak nagle i z jakąś nieodpartą siłą w dół skłonionem. Oboje małżonkowie całkiem byli zajęci przybyłym; Salunia pomagała mu zdejmować paltot, Sylwester trzymał zdjętą z ramion jego strzelbę.
— Jakże tu u was? — zaraz od progu zaczął przybyły; — zawsze ciepło, światło, wygodnie i wesoło? Ile razy wchodzę do waszego domu i patrzę na was, zdaje mi się zawsze że jesteście kontrabandzistami, którzy niewiem już zkąd przywieźli sobie towar szczęścia, i ani myślą o zapłaceniu cła należnego panu losowi!
Głos tego człowieka był dziwny, brzmienie jego zdawało się rozbijać i konać w piersi, nim doszło atmosfery, przez co wydawało się głuchem i stłumionem. Wziął strzelbę z rąk zięcia i zamierzał snać umieścić ją w kącie pokoju; ale postąpiwszy