Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.
—   221   —

z silnemi skrzydłami, który wzbił się w powietrze, poleciał i znalazł się tam, kędy znaleźć się chciał. Któż o panu teraz nie wie? Kto o panu nie słyszał? Jak bożek owinięty chmurą tajemnicy, zasiadasz pan w tym gabinecie, o jakim kiedyś marzyłeś, a z którego wylatują na świat gromy wojen, lub błogosławieństwa pokoju! Winszuję panu! winszuję!
Ostatnich słów Dembieliński słuchał z uśmiechem. — Jesteśmy wszyscy sprawcami naszych powodzeń lub niepowodzeń, i kierownikami własnych losów — wymówił krótko; i jakby chciał zmienić przedmiot rozmowy, niedbałym gestem wskazał na strzelbę Suszyca i rzekł. — Jak widzę, jesteś pan amatorem myśliwstwa. Przyniosłeś z sobą ten oręż, zapewne w celu użycia jutro ulubionej przyjemności.
— Dziś jeszcze — odpowiedział Suszyc przykładając do ust filiżankę z kawą, której dotąd nieporuszył.
— Dziś! — zawołała Salunia — dziś ojcze? ależ to późny już wieczór!
— Nic to nie szkodzi. Księżyc przyświeca pięknie; lubię przy blasku księżyca przechadzać się po polach i lasach.
— Ależto na żaden sposób być nie może mój ojcze, abyś dzisiejszej nocy miał zapuszczać się w głębię lasu — z powagą wymówił Sylwester. Dolinieckie lasy bywają często niebezpieczne, a dziś