Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.
—   225   —

Suszyc zaczął śmiać się długo, przeciągle, śmiechem głuchym, brzmiącym jak gamma wygrywana na pękających strunach.
— Czy widzisz pan — zawołał wskazując Dembielińskiemu młodą parę — czy widzisz pan te samolubne, zazdrośne dzieci!; one myślą że tylko im, młodym i zakochanym wypada przechadzać się przy blasku księżyca, i rachować gwiazdy, a my starzy, to już powinniśmy siedzieć przy piecu i Pana Boga chwalić! Nic z tego moja pani córko! Napoiłaś mię co prawda wyborną kawą, ale człowiek nie samym tylko chlebem żyje. Zachciało mi się poezji, i idę po nią do lasu. Bądźcie zdrowi, dobranoc! dobranoc!
Mówiąc to miał się ku wyjściu. Ale i Dembieliński żegnał gospodarzy; żegnał ich z wytworną grzecznością, z której jednak przebijała i szczera życzliwość. Salunia podała rękę gościowi uprzejmie, ale z trochą roztargnienia.
— Mój ojcze — zawołała stając w progu, — będę dziś czekała na powrót twój choćby do rana!
— Jak chcesz — odparł Suszyc, wychodząc wraz z Dembielińskim na ganek.
Dwaj mężczyzni w milczeniu idąc obok siebie, przebywali niewielki dziedziniec leśnego domu. Księżyc, który w owej porze wschodził zaledwie około północy, nie wstąpił jeszcze na niebo przysło-