czające go zewnątrz głuche szmery i poświsty nocnych wiatrów. Być może, iż śród tych dzikich odgłosów natury spodziewał się usłyszeć i wyróżnić jakiś odgłos, którego oczekiwał z natężoną uwagą. Odgłos ten jednak nie dawał się słyszeć. Suszyc szedł i stawał, i znowu szedł i znowu stawał, a o uszy jego obijały się jednostajne ciągle, głuche szumy wiatru, niekiedy tylko przerywane głośniejszym chrzęstem łamiącej się gałęzi, albo trzepotem skrzydeł nocnego ptaka. Czerwony księżyc zwolna i majestatycznie wzbijał się w górę, szmaty krwawego światła posyłając w najciemniejsze głębie lasu. W oświetleniu tem, białe szczyty drzew zdawały się być rozpalonemi nagle świecami, a warstwa śniegu okrywająca ziemię błysnęła naraz miljonem jaskrawych skier i ogników. Grube obłoki mknące pod firmamentem, przyćmiewały chwilami gorące światło księżyca; a wtedy pomiędzy dziką gęstwoną powstawał zawrotny bój cieniów z blaskami; dołem stały się grube, nieprzeniknione prawie ciemności; w górze szczyty drzew jaśniały ciągle jak chwiejne płomienie rozpalonych pochodni. Gdzieindziej, szerokie przestrzenie zarosłe gęstwiną nizkich wrzosów, jałowców i karłowatych sosen, bielały i błyszczały pod oblewającą je powodzią światła; a z rzadka stojące niebotyczne drzewa, rzucały na tę olśniewającą powierzchnię cienie długie, potężne, ruchome, podobne do obalonych na ziemię i szamo-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —