Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.
—   237   —

— Jak się masz, panie Erazmie, — zabrzmiało w powietrzu powitanie wymówione szeptem cichym, brzmiącym jednak jakąś grubą, obelżywą niemal poufałością.
Suszyc drgnął lekko; ramiona jego jednak skrzyżowane na piersi nie rozprzęgły się, postać ani twarz nie okazały najlżejszego wzruszenia bojaźni czy wstrętu. Owszem, oczy błyskające dotąd od czasu do czasu, zagasły znowu, a uśmiech wrócił na usta. Uczynił lekkie poruszenie, i twarzą w twarz stanął naprzeciw człowieka, który go witał.
— Dobrą masz pamięć jak widzę, — rzekł powoli i zimno; — przez dziesięć lat nie zapomniałeś jak mi na imię!
— A ty chciałeś może, abym zapomniał o tem nawet, że żyjesz? — zapytał człowiek w grubej, podartej sukmanie, z czerwoną twarzą, całkiem prawie okrytą zarostem ognistego koloru.
— Nie taję, — odparł Suszyc, — że byłoby to najgorętszem mojem życzeniem.
— Jak na dawnego znajomego, witasz mię zbyt obojętnie, kochany kolego, — z cichym lecz zjadliwym śmiechem zauważył przybyły, i oparł się silniej na swym potężnym kiju. — Ale mniejsza oto, — ciągnął dalej, — o affekt twój nie chodzi mi wcale. Dla czego tak późno przybywasz?
— Bo tak mi się podobało, — z niezmąconą zimną krwią odparł Suszyc, i dodał: — zresztą dałeś