Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.
—   241   —

Suszyc milczał chwilę.
— Po co ci było ukazywać się w biały dzień nieznajomemu człowiekowi? — zapytał głosem mniej spokojnym jak wprzódy.
— A! — rzekł włóczęga, — więc to ten piękny pan, którego dziś spotkałem, wypuścić ma na mnie charty! A licho mogło wiedzieć o tem, że piękni panowie włóczą się po lasach niewiedzieć po co. Gdybym nie myślał, że ma przy sobie pistolet, byłbym go doskonale oporządził; ale stał i patrzył mi w oczy, jak tęgi myśliwy niedźwiedziowi...
— Masz szczęście, żeś go nieoporządził; gdyby mu włos spadł z głowy, jużbyś nigdzie umknąć nie zdołał. To nie biedny strażnik graniczny....
Ręce włóczęgi oparte na kiju drgnęły lekko.
— Po co mi przypominasz o tem? — mruknął ze złością, — w dzień to co innego.... ale w nocy....
Palące się nieufne oczy obiegły dokoła całą widzialną przestrzeń, i z wyraźną trwogą odwróciły się od cienia, który drgał i chwiał się na białej powierzchni ziemi. Byłto tylko cień sośniny nierównemi gałęziami nastrzępionej, ale zdala mógł przypominać leżącego na ziemi i kurczowo szamocącego się człowieka. Włóczęga odwracał oczy od cienia, ale wracały one ku niemu, nieprzepartą jakąś mocą kierowane. Zęby jego zaskrzypiały, tak je mocno zacisnął.