Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.
—   248   —

którego wierzchołek dotykał stóp jego, to ododdalając się od nich, to pokrywając je znowu grubą masą ciemności. Możnaby rzec, iż człowiek rozciągnięty na ziemi uczuł na stopach swych to ślizganie się niepochwytnego cienia, bo skurczył nogi, i twarzą zwrócił się do pnia drzewa, pod którem leżał. Sapał ciężko i stękał od czasu do czasu; każdemu stęknięciu towarzyszyło przekleństwo. Nagle porwał się z ziemi, i wyprostował ciało swe w całej jego potężnej wielkości.
— Do djabła! — krzyknął, — robię się tchórzem! Po co on mi prawił o tym strażniku...? co zgniło w ziemi, nie powstanie już więcej.... Hola! tak być nie może dłużej, bo przyszłoby człowiekowi umrzeć z samego strachu w tym przeklętym lesie!
Mówiąc tak, uczynił parę kroków ku wielkiemu cieniowi, który teraz nieruchomy leżał na białej ziemi; gałęzie sosny nieporuszone wiatrem tworzyły po obu stronach wysmukłego tułowia dwie smugi czarne, naśladujące rozpostarte w śmiertelnej niemocy ramiona człowieka. Włóczęga szedł ku cieniowi, jakby chciał na jego wierzchołku postawić swą stopę szeroką. Ale zaledwie uczynił dwa kroki, podmuch wiatru przeleciał górą i zakołysał wysmukłą sosną. Cień leżący na ziemi zachwiał się także, a wierzchołek jego znajdujący się tuż prawie pod stopą włóczęgi, pomknął po białem tle śniegu, i niby uciekając szamotał się w obie