przez chwilę w sobie. W cieniu ekrana rozległ się znowu chrzęst jedwabiu, Ewa powstała z siedzenia. Była tak bladą, że nawet oświetlająca ją czerwona łuna ogniska, bladości tej zwalczyć ni pokryć nie mogła; ale uśmiechała się łagodnie i spuszczała wzrok na mały zegarek, wyjęty z pod opaski sukni i drżący trochę w dłoni, której jednak drżenie kobieta hamowała z zadziwiającą mocą.
— Jakżeto już późno! — wymówiła tak cicho, że o kilka kroków jużby jej dosłyszeć niepodobna było. Zwróciła się do córki. — Christine! pora już nam udać się do snu.
Dotąd odchodziła zazwyczaj sama; pokoje matki i córki oddalone były od siebie, czuwały i używały wczasu osobno. Tym razem jednak Ewa pociągała za sobą Krystynę. Kiedy podniosła oczy z nad zegarka i przeniosła je na twarz córki, miały one taki wyraz, z jakim matki patrzą rzadko, a nigdy patrzeć nie powinny na dzieci swoje.
— Allons Christine! Bonjour, monsieur. — Ostatnie wyrazy zwrócone były do Dembielińskiego. Skłoniła głowę, uśmiechała się nawet, ale nie podała mu ręki jak dotąd czyniła codzień. Postąpiła parę kroków — i dziwna rzecz, fałdy jej sukni tak miękkie zazwyczaj i falisto ją opływające, łamały się teraz z ostrym chrzęstem. Hrabia Seweryn podniósł głowę z nad dziennika; Ewa stała tuż
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.
— 275 —