Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.
—   278   —

Dziwnem było w tej chwili brzmienie głosu młodego, świetnego dyplomaty. Dźwięczała w nim pewna niecierpliwa porywczość, gorączkowa ciekawość obok ironji, i jakby powstałego z niej bólu. Hrabia zwrócił na twarz pytającego wzrok zapatrzony dotąd w daleki punkt przestrzeni. Przez kilka sekund nie odpowiadał; zbrużdżone przed chwilą czoło jego wygładzało się zwolna, w omglone oczy wstępowała żywa choć łagodna światłość. — Tak — wymówił po chwili głosem spokojnym lecz pewnym, jestem szczęśliwym!
— A więc — zawołał Dembieliński — a więc powiedz mi pan, co to jest szczęście? Czem są te subtelne atomy, z jakich składa się ten cień niepochwytny? Głupcy i rozumni, święci i zbrodniarze, gonią za niem z jednaką chciwością. W niebie, na tronie, w wykwincie, w prostocie, w szale i w spokoju, w miłości i w zemście, w słowie i w sielance, w gwarach walk i w objęciu kobiety — jest ono wszędzie a nigdzie go niema. Wymawiają je wszystkie usta od niemowląt do mędrców; lecz ten kto je zdobył, kto go używa, powinien zwołać dokoła siebie całą ludzkość, i wskazując palcem przedmiot tej odwiecznej bajki, zrodzonej zapewne w ludzkości w raz z bajką o postradanym raju, zawołać: on tu jest! przestał być bajką, jest prawdą!....
Mówiąc to powstał, i oparł się ramieniem o gzems komina. Oczy jego paliły się jak stal na słońcu;