Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/293

Ta strona została uwierzytelniona.
—   287   —

czał. Po chwili na ustach jego zarysował się uśmiech, który byłby wyzywający i szyderski, gdyby zuchwalstwa i szyderstwa nie umniejszał nieprzezwyciężoną siłą wyrywający się na zewnątrz smutek.
— I jam pracował — wymówił zwolna, — całe życie moje było jednym ciągiem pracy zapalczywej. Nigdy, na wzór mężczyzn mojego wieku i położenia, nie topiłem czasu w bachanaljach stolicy; żadna Dalila nie mogła w swych objęciach ukołysać trawiącej mnie gorączki działania...
Odwrócił twarz od ognia i zwrócił ją ku hrabiemu. Brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy nabrały znowu ostrych, stalowych połysków, usta uśmiechały się niedbale, lecz drżały widocznie, gdy znowu mówić zaczął. — Nie byłem nigdy Turkiem. Nie siadywałem na dywanach z podkurczonemi nogami, i nie zwoływałem dokoła siebie odalisek, aby bawiły mię tańcami. Zmysłowe rozkosze pociągały mię, bo mam w żyłach krew nie wodę; alem unikał ich, bom chciał pozostać długo młodym, zdrowym i silnym. Kobietę uważałem jako trunek, który upaja, a chciałem być trzeźwym; więc brzegi warg zaledwie maczałem w czarze użycia. Stanowisko jakie posiadłem nie jest pieczonym gołębiem, spadłym z nieba w otwarte usta próżniaka. Jedynym odpoczynkiem którego sobie pozwalałem, były minuty przepędzane przed filiżanką czarnej kawy po