kochała, czuła to w całej okropnej potędze tego wieczoru, w którym dostrzegła, że on kochał inną kobietę, — kobietę, która.... okropność! była jej córką! I jakże zresztą inaczej być mogło, i czyliż mogło być inaczej? Dla czegoż nie miał on kochać, on tak młody jeszcze, tak doskonale piękny, tak pełen życia, zdrowia, energji ciała i umysłu; dla czegoż kochać nie miał młodej dziewczyny, pięknej jak marzenie, i bogatej także w młode, nienaruszone, doskonale rozwinięte siły ciała i ducha? Ona, Ewa, czemże była teraz dla niego? Echem dalekiej przeszłości, które milkło już może w jego uchu, a jeżeli i odzywało się kiedy, to dźwiękiem przykrym, odrażającym, cieniem jakiegoś wspomnienia, które zresztą przestało już może być wspomnieniem. Równa mu latami, była zwiędłą, spłowiałą, blizką starości, wtedy gdy on przebywał tę najpiękniejszą epokę w życiu mężczyzny, w której młodość łączy się z dojrzałością. Była dla niego przedmiotem takiego szacunku, jakim ludzie silni otaczają istoty słabe, z jakim gość grzeczny zwraca się do gospodyni domu, z jakim mężczyzna światowy obchodzi się z każdą kobietą.
Tego wieczoru Ewa wbiegła raczej niż weszła do różowego saloniku. Przy gotowalni, jak zwykle w tej porze, stała Aloiza, oczekująca na rozkazy swej pani. Ale Ewa zaraz od progu zawołała do niej:
— Idź sobie! idź ztąd, idź!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.
— 299 —