Ewa lękała się ciemności; nigdy w życiu nie przebyła jednej sekundy w pokoju pozbawionym czy to dziennego, czy sztucznego światła. W bezpamiętnem uniesieniu namiętności, w przystępie rozdzierającej tęsknoty zapomniała o tem, że tam kędy miała iść, było ciemno. Teraz znalazłszy się już w wielkiej sali której szczyt i głębia tonęły w grubych nieprzeniknionych cieniach, uczuła się ogarnięta bojaźnią niewymowną. Szare smugi okien wydawały się jej wysmukłemi postaciami, złożonemi z mgły i zmroku, w kamiennej nieruchomości oczekującemi jej zbliżenia się, aby ją pochwycić. Najbliżej okien stojące sprzęty, oświetlone niepewnem, ciemno-szarem światłem, rosły w jej oczach i przybierały jakieś olbrzymie, potworne kształty. Ale dalej, tam kędy najmniejsze już światełko nie dochodziło z zewnątrz, straszniej było jeszcze; ciemność gruba rozpościerała się tam od góry do dołu, jak czarna ściana kryjąca za sobą nieodgadnione, ponure tajemnice. Przez chwilę jeszcze pragnienie ujrzenia człowieka do którego szła, walczyło w Ewie ze strachem, który coraz dalej wnikał w najmniejsze fibry jej nerwów, przedzierał się aż do szpiku kości, ogarniał mózg bezprzytomnością.
Przez chwilę mknęła jeszcze śród mrocznej przestrzeni, ścielącej się w pobliżu okien; a szła coraz prędzej, bo zdawało się jej, że za nią goni ręka jakaś niewidzialna, chwyta ją za skraj sukni, pleców
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.
— 303 —