Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.
—   305   —

tu spływały jej po czole. Nagle w najdalszym, w najciemniejszym kącie ciemności, coś zaszeleściło lekko. Byłto może pająk zsuwający się od sufitu po ścianie okrytej sztywnem obiciem, albo skrzydełka muchy uderzające o jedwabne fałdy firanki; ale dla Ewy szelest ten był wyrokiem rozstrzygającym. Strach przezwyciężył pragnienie, kobieta zwróciła się nagle w stronę z której przybyła, i kilku skokami dopadła drzwi różowego saloniku. Przeskoczyła próg i zatrzasnęła drzwi za sobą. Twarz jej zmieniona była do niepoznania, wykrzywiona strachem, bezprzytomna; włosy rozwiane okrywały nawpół ciało drżące jak w febrze. Upadła na sofę, i przez kilka minut leżała drżąc, oddychając ciężko, z oczami szeroko otwartemi, utkwionemi w łagodne lecz obfite światło lampy, jakby źrenice jej przerażone ciemnością chciały napełnić się niem i nasycić. Po chwili zaczęła uspakajać się; linje jej twarzy wracały do zwyczajnych swych zarysów, oczy nabierały przytomnego wyrazu. Z wracającą przytomnością przybywało do Ewy uczucie inne niż te uczucia, których doświadczała przed chwilą. Byłto wstyd niewymowny, upokorzenie straszne, wynikłe z poczucia strasznej niedołężności. A więc bojaźń, wiecznie ta bojaźń nikczemna albo głupia, stawała pomiędzy nim a nią! Kiedyś była w niej nikczemna obawa ubóstwa i walki; dziś głupi strach przed