Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/321

Ta strona została uwierzytelniona.
—   315   —

Spotkali się w połowie drogi, i jednocześnie wyciągnęli ku sobie dłonie.
— Krystyno — zaczął Dembieliński zniżonym trochę lecz spokojnym już głosem, — jestem podobny do człowieka, któremu ciężka jakaś choroba odebrała władzę mówienia. Nie jestem lękliwy, a jednak przed chwilą ogarnęła mię śmieszna, przesądna prawie bojaźń. Wydało mi się, że widmo jakieś stanęło nagle za mną, i położyło mi dłoń na ustach. Czy ty Krystyno nie widzisz zamną tego widma?
Gdy to mówił, źrenice jego wpatrzone w twarz dziewczyny, migotały w istocie trwogą dziwną, sprzeczającą się ze zwykłą ich śmiałością. Ale ona podnosiła ku niemu wzrok jasny, rozumny i nieskończenie dobry. Wyciągnęła rękę ku oknu i wymówiła:
— Pójdźmy tam Anatolu, pod błękitne niebo, pomiędzy świeże oddechy natury, unoszące się nad górami. Tam przestaniesz czuć za sobą to widmo, które cię mrozi... Ja go nie widzę...
— Nie widzisz! — echowym głosem powtórzył Dembieliński i zamyślił się na chwilę; prędko jednak podniósł twarz, na której jaśniała radość w połączeniu ze zwyczajną mu śmiałością. — Nie widzisz! — zawołał, — tak być powinno! Któż rozsądny zajmuje się marami? Przeszłość jest marą; nie pochwycisz jej i nie przerobisz. Przyszłość zato nale-