Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.
—   319   —

dzwoni wnet skowronek, a z pod cienkiej warstewki topniejącego śniegu, błysną liljowe barwy pierwiosnków. Na wszystkoto Ewa patrzała przez okno. Powieki jej nabrzmiałe od łez i czuwania, mrużyły się nie mogąc przenieść żywego światła dnia i słońca. Ciemność i światłość zarówno raziły tę kobietę, tak samo jak raziła ją pełnia tchu lub ciszy, jaskrawa lub posępna barwa. Dla niej trzeba było półświateł, półtonów, półbarw; bo ona sama była zaledwie połową i to słabszą, nieudolniejszą połową człowieka. Nigdy w życiu nie postawiła ona stopy swej na wilgotnej lub śniegiem pokrytej ziemi, nigdy podmuch jesiennego lub zimowego powietrza nie objął jej głowy ostrem lub zdrowem tchnieniem. Od czasu do czasu tylko z ciepłego salonu przechodziła do oszklonej i wywatowanej karety, a i wtedy jeszcze całe ciało jej tonęło w stosach futer, a twarz kryła się pod nieprzeniknione gęste zasłony. A jednak, choć powieki jej mrużyły się kurczowo, rażone blaskiem słońca i bieli śniegowej, patrzała na widok rozciągający się za oknami z pewną zazdrością, gorzką pożądliwością.
Na dworze roiło się mnóstwo ludzi; byli to słudzy i domownicy Dolinieccy, z których każdy spełniał jakieś zadanie, albo dążył do miejsca, na którem spełniać mu je przychodziło. Za bramą zato panowała cisza, na polach nie było jeszcze rolni-