Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/330

Ta strona została uwierzytelniona.
—   324   —

znowu. Wyszli teraz z za skalistego załamania jednego ze wzgórz najwyższych, i zstępowali zwolna po łagodnej pochyłości stoku. Wyraźnie teraz widziała obie ich twarze, bo zwrócone były ku oknom zamkowym; głowy ich i postacie rysujące się na tle świetlistem promieni słonecznych, miały wyraz i linje idealnej piękności. W starożytności wziętoby parę tę za półbogów zstępujących z Olimpu. Stanęli i podali sobie ręce. Mężczyzna coś mówił; czoło jego podnosiło się zrazu dumnie, a potem ugięło się nizko. Ona stała nieruchoma, po chwili tylko ręka jej podniosła się w górę, jakby wskazywała na coś wysoko panującego nad ziemią; potem przylgnęła do serca i opadła znów na dłoń mężczyzny, z którą połączyła się długim uściskiem. Ewa odwróciła się nagle od okna, lornetka upadła z głuchym stukiem na dywan zaściełający posadzkę, kobieta osunęła się na miękkie poduszki sofy. I znowu wezgłowia te były Madejowem łożem, blado-różowe fałdy atłasu wydawały się jej płomieniami. Odgadła że pomiędzy dwojgiem tych ludzi na których patrzała przed chwilą, zawarte zostało jedno z tych sercowych przymierzy, których nie łamie nikt silny i prawy. A jednak zbudziła się w niej szalona chęć walki. Walki o co? O niego! Z kim? Choćby z własnem dziecięciem!... Ona w tej chwili widziała w Krystynie tylko kobietę, której pełnia życia i zdrowia, której miłość i szczęście