— Moja matko — ozwała się po chwili milczenia, — któż komu wzbronić może miłości? Ja wyznaję ci moją szczerze i głośno, bo nie pojmuję dla czego taićbym miała to, co jest skarbem i szczęściem serca mego... Kocham Anatola, kochałam go może wprzód nim tu przybył, wtedy jeszcze gdym wczytywała się w karty, na których ognista myśl jego pomiędzy wybuchami nieszczerego uśmiechu, kreśliła nieugaszone, palące tęsknoty serca niezaspokojonego w szlachetnych swych pragnieniach. Jam go z tych kart odgadła... jam mu oddalonemu jeszcze posyłała nieraz myśli moje... Ileż razy w samotnych chwilach kreśliłam ołówkiem rysy jego zapamiętane z dzieciństwa... ileż razy gorące tworzyłam życzenia, aby w wielki ten umysł wstąpiły cisza i wiara, aby żelazna ta wola podjęła ciężar jakiejś wzniosłej, zacnej roboty... Teraz...
Umilkła na chwilę; powieki jej nawpół spuszczone dotąd podniosły się, i ukazały źrenice których żar zwykły przemienił się w płomienie; na czoło wstąpił rumieniec zapału, usta okrążyły się wyrazem szczęścia. — Teraz — mówiła dalej, — stało się to czego pragnęłam... On uwierzył... pokochał!... teraz matko, ja należę już do niego cała, nazawsze... Gdyby był nędzarzem, poszłabym za nim na głód i nędzę... gdyby był nawet... zbrodniarzem, podzieliłabym z nim wstyd i pokutę...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/335
Ta strona została uwierzytelniona.
— 329 —