Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/411

Ta strona została uwierzytelniona.
—   405   —

w las kruczych włosów, szarpiąc je chwilami niby pod wpływem głuchego bólu; musiało też być wstydem a może i trwogą, gdyż ciemne rumieńce i wielkie bladości przesuwały slę z kolei po nawpół przysłonionem jego czole, a wargi drżące i pobladłe utraciły cechujący je zwykle wyraz dumy i barwę purpury.
— Było ich troje! — wymówił raz jeszcze prawie głośno, i powstał nagle. Stanął wyprostowany w całej swej wysokości; ale głowa jego tak bardzo podnosząca się zawsze, pochylała się teraz jakby pod niewidomym, cisnącym ją ciężarem. — Okropność! — zawołał nagle — okropność! ten ochydny człowiek, ten karczemny złoczyńca był moim wspólnikiem!
Gorzki, szyderczy, spazmatyczny śmiech zatrząsł mu piersią; podniósł ręce i obiema dłońmi przycisnął skronie pałające ognistą purpurą wstydu. — Nikt o tem nie wie! — wymówił jeszcze, szklistemi oczami wpatrując się w przestrzeń, i zaraz dodał. — Ale ja wiem o tem! ja sam...
I jakby chciał ukryć twarz swą przed martwemi nawet przedmiotami, które napełniały pokój, odwrócił się gwałtownym ruchem i stanął przed oknem. Stał tak długo, wpatrując się w przepaścistą głębię ciemnej nocy. Obrazy jakie ujrzał rozpostarte na tem tle czarnem, musiały być straszne; myśli, które oblegały mu głowę, kipiały snać